Słowa radnej Anny Łukasiak o „trzodzie przynoszącej kasę” i „pińcetplusach” wypowiedziane w odniesieniu do rodzin z dziećmi odwiedzających Sopot, wywołały prawdziwą burzę. W sieci pojawiło się mnóstwo komentarzy, część internautów opiniowała sprawę w bardzo emocjonalny sposób. Nie powinno to nikogo dziwić: obok takich słów, zwłaszcza gdy wypowiada je osoba pełniąca ważne funkcje publiczne, trudno przejść obojętnie. Sformułowania radnej, jakkolwiek wymowne i bulwersujące, stanowią jednak tylko czubek lodowej góry. Pod nim kryje się zjawisko o wiele większe niż internetowe szusy lokalnej socjety. Są emanacją postaw, które kształtowały się i kwitły w polskim społeczeństwie na przestrzeni kilku ostatnich dekad.
Od razu zaznaczam, że nie znam pani radnej. Nie wiem jaką osobą jest Anna Łukasiak, nie wiem czy ma jakieś zasługi dla lokalnej społeczności i jeśli tak to jakie, nie wiem co i kogo reprezentuje. Szczerze powiedziawszy nie interesuje mnie to, nigdy nie było mi to do niczego potrzebne. Ot, mieszkamy w tym samym mieście, ktoś głosował na panią w samorządowych wyborach. Teraz, tym bardziej mnie to nie zainteresuje. Wiem natomiast, co radna powiedziała i doskonale rozumiem znaczenie tych słów. Wiem jaki sposób postrzegania rzeczywistości za nimi stoi, dlatego omówię sprawę w szerszym kontekście.
Banany w ŚLO
Dawno temu, w latach 90. uczęszczałem do liceum, w którym pani Łukasiak uczyła języka angielskiego. Dziś pozostaje mi chyba tylko się cieszyć, że nie było mi dane usiąść w ławce naprzeciw pani pedagog. Trafiłem do innej grupy. Chciałbym jednak podkreślić, że ów tekst nie jest pretensją do nauczycieli. Grono pedagogiczne w moim „ogólniaku” było w większości zacne i jestem mu do dziś niezmiernie wdzięczny. I przy takim zdaniu pragnę pozostać.
ŚLO (obecnie III LO) miało wiele atutów a same czasy liceum wspominam bardzo dobrze. Jednak atmosfera, która wypełniała szkolne sale i korytarze była dość powiedzieć specyficzna. O liceum panowała opinia (którą poznałem dopiero po przekroczeniu jego murów), że jest szkołą dla „bananów”. Myślę, że wiadomo o co chodzi, ale dla niezorientowanych wyjaśnię, że tak nazywało się kiedyś dzieci z tzw. bogatych rodzin.
W ŚLO panowało przeświadczenie, że ci tzw. bogatsi są lepsi, w jakiś sposób. Przekładało się to na szkolną popularność. Ci z zamożniejszych rodzin mieli więcej koleżanek i kolegów, cieszyli się większym powodzeniem, byli zapraszani na różne imprezy, można powiedzieć, że byli bardziej lubiani. Ocena dokonywana była w prosty sposób: jak jesteś ubrany, gdzie mieszkasz, jakim samochodem jeżdżą twoi rodzice. Uczniowie z rodzin biedniejszych pozostawali w hierarchii popularności zdecydowanie niżej. Często też stawali się obiektami wyzwisk i drwin. Towarzyska wierchuszka nie chciała z nimi utrzymywać kontaktów, więc część tych uczniów była w pewnym sensie samotnikami z przymusu. Nie rozumiałem tego, złościło mnie to i smuciło zarazem.
Trudno winić dzieci za grzechy rodziców, ponieważ wszystko, co moi rówieśnicy zaprezentowali w ŚLO było efektem postaw wyniesionych z domu. Było konsekwencją wtłaczania w trakcie tzw. procesu wychowawczego materialistycznego postrzegania świata. Czucie się lepszym od innych miało dawać przewagę, budować fundament dla dobrego startu w przyszłość.
Najciekawszy w tym wszystkim jest jednak fakt, że zarówno w ogólniaku, jak i podstawówce miałem kolegów, którzy pochodzili z naprawdę zamożnych rodzin, a którzy nigdy w taki sposób się nie zachowywali. Nigdy nie okazywali braku szacunku, dlatego że ktoś pochodził z biedniejszego domu, nie miał markowych ciuchów, czy nie jeździł na zagraniczne wycieczki. To dowód na to, że nie grubość portfela rodziców decydowała o tym, kto gdzie umiejscowił się w rówieśniczej hierarchii i to nie ona determinowała dyskryminacyjne zachowania. Decydowały tak naprawdę nie same pieniądze, tylko sposób myślenia o nich wyniesiony z domu. Ważenie statusu materialnego, postrzegania swojej rodziny, ale także myślenia o grupie, o społeczności, o samym sobie.
O dyskryminacji słyszymy bardzo dużo. Co i rusz pojawiają się nowe grupy jakoby dyskryminowanych, wciąż w medialnym szumie przewija się temat kto, kogo i za co ciemięży. Bez odpowiednich filtrów trudno wyłapać, co znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości a co jest działaniem na wyrost, zwykłym krzykiem, wydobywanym z gardeł tylko po to, by zostać zauważonym lub coś na tym ugrać.
Wobec tego należy zadać sobie jedno zasadnicze pytanie: czy w Polsce występuje zjawisko dyskryminacji? Chodzę po świecie już wystarczająco długo, żeby jednoznacznie na nie odpowiedzieć. Tak, w Polsce występuje zjawisko dyskryminacji i to na szeroką skalę.
Jednakże nie jest to wydanie, które chce widzieć wiele zaangażowanych ideologicznie środowisk. Granie kartą dyskryminacji często służy tym grupom do zbijania politycznego kapitału. Czerpią też z niej wymierne korzyści materialne w postaci różnorakich dotacji i grantów. A w Polsce jednym z głównych rozruszników zachowań o charakterze dyskryminacyjnym, o którym jednakże prawie w ogóle się nie mówi, jest niższy status materialny. Zjawisko to nosi nazwę klasizmu. Słyszymy o nim rzadko, ponieważ zagłuszają je inne bardziej medialne „izmy” i fobie. Klasistowskich kawałków nie zauważamy, ponieważ duża część Polaków traktuje je jako normę.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której jakiś polityk używa podobnych słów, vide trzoda w stosunku do migrantów przy granicy. Odbicie od dna piekła i lądowanie na sali sądowej murowane. Za lżenie biedniejszych trochę zamieszania w socialmediach, wyciszamy emocje i wracamy do normalności. Zaraz coś innego przykryje sprawę, nic się nie stało.
George Orwell w jednej ze swoich mniej znanych książek pt.: „Droga na molo w Wigan” opisuje walczących rzekomo o prawa ciemiężonych robotników, ówczesnych sobie socjalistów angielskich i zauważa, że przeważnie są to ludzie, którzy przedstawiciela klasy robotniczej nie widzieli nawet na oczy. Są oni, cytując mistrza „dobrze odkarmieni”, pochodzący z zamożnych domów a socjalizm jest dla nich jedynie „małżeństwem z rozsądku”, nurtem, z którym warto płynąć, aby zrobić karierę w polityce, zaistnieć. A „klasa robotnicza śmierdzi” mówi jeden z nich.
Mijają lata a spostrzeżenia i analizy wybitnego Anglika wciąż pozostają aktualne. To dzisiaj bardzo łatwe i mile widziane: wystroić się w piórka obrońców mniejszości i uciśnionych. A jednocześnie tańczyć razem z chórem rzucającym pogardliwe hasła o plebsie, ciemnogrodzie, słoikach, cebulakach, polaczkach, Januszach, Podkarpaciu czy „pińcetplusach”. To nawet nie jest koniunkturalizm, czy płynięcie na fali popularności jakichś poglądów. To po prostu zwykłe załganie.
Co jest motorem takich zachowań? Odpowiedź jest bardzo prosta – strach. Boimy się biedy, jednak kluczowa wydaję się tutaj być nie samo w nią wpadnięcie (można z niej wyjść), lecz obawa przed tym, że ktoś mógłby nas za biednych czyt. gorszych, postrzegać. Można to nazwać utratą reputacji. Wszystkie wrony kraczą, więc ja też muszę, żeby ktoś o mnie nie pomyślał w niechciany sposób. Jeśli nie będę gorliwie krakać, za chwilę sam mogę wylądować w grupie obśmiewanych i znieważanych, dlatego kraczę jeszcze głośniej. To swoista, napędzana strachem ucieczka do przodu. Ten uniwersalny mechanizm znakomicie zobrazował William Golding w głośnej powieści „Władca much”.
Społeczeństwo na dorobku
Aby dokopać się do korzeni tych postaw, trzeba sięgnąć głęboko w przeszłość. Tkwią one jeszcze w poprzedniej epoce, w czasach gospodarki planowanej, ogólnej nędzy i deficytu towarów. Dostęp do produktów a już szczególnie tych zza zachodniej granicy definiował ludzi jako bogatszych, czy lepiej sobie radzących. To wtedy narodził się obraz kombinatora, jako człowieka przedsiębiorczego i zaradnego, na którego miano patrzeć z zazdrością. Choć generalnie nie powinno to dziwić, w upodlających czasach trudno było pozostać w pełni uczciwym, szczególnie wobec państwa, którego większość obywateli szczerze nienawidziła.
Tylko, że PRL skończył się ponad trzydzieści lat temu a duża część społeczeństwa nadal mentalnie tkwi w tamtej epoce. Cwaniak ciągle ma się świetnie. A kalki tych wyrosłych w minionej erze postaw i sposobu myślenia to kolejne pokolenia, urodzone i wychowane już w wolnym kraju. I pomimo wspaniałego zrywu Solidarności, pokazującego, że możliwe jest ogólnonarodowe odrzucenie podziałów, w Polsce wciąż trudno jest być uczciwym, wciąż łatwiej szukać nam różnic niż podobieństw, wciąż trudno oprzeć poczucie wspólnoty na wzajemnym szacunku. Daleko nam do społeczeństwa egalitarnego, gdzie jedne grupy nie budują swojej siły i pozycji kosztem innych. Wszystko co dzieje się w kraju, wskazuje raczej, że oddalamy się od takiego rozwiązania, podziały są coraz silniejsze a uprzedzenia coraz głębsze.
Wiem, że może wyglądać to inaczej, ponieważ spędziłem sporo czasu na emigracji. Miałem 20 lat, gdy po raz pierwszy poleciałem do pracy w Szkocji. Jednym z moich pierwszych wrażeń był szok, ale jakże pozytywny. Nikt nie patrzył na mnie jak na potencjalnego bandytę, wszyscy byli dla mnie mili i uprzejmi: szef, kolega z pracy, ekspedientka, urzędnik i mijający mnie na ulicy starszy pan z psem. Stabilizację i spokój dojrzałego społeczeństwa było czuć na każdym kroku. Nikt się nie szarpał, nie ścigał, nie rozpychał. Powrót do kraju, pomimo tego, że wyczekiwałem go z ogromnym utęsknieniem, był jednak powrotem do atmosfery nerwowości i wyczuwalnych napięć.
Czy odwiedzę jeszcze Toruń?
O tym w jakiej bańce żyje spora część tzw. elit może także świadczyć opinia adwersarza radnej o „kulturalnych obcokrajowcach”. Nie chcę dać się złapać w pułapkę nieuczciwych uproszczeń, którymi posługują się ci państwo, ale baza empiryczna każe mi odnieść się również do tej kwestii. Jako hotelarz z wieloletnim stażem wiem doskonale, że te spostrzeżenia są mocno odklejone od rzeczywistości.
Pracowałem kiedyś w pięciogwiazdkowym hotelu w Gdańsku, gdzie stałym punktem „programu” były weekendowe przyjazdy młodych mężczyzn ze Skandynawii, głównie z Norwegii. Przylatywali się „wyszumieć”, więc częstokroć ich wizyta w Polsce zamieniała się w trzydniową alkoholowo-seksualną eskapadę po mieście Neptuna. Doskonale pamiętam obawy dziewczyn z housekeepingu przed wejściem do pokoju po pobycie takiej grupy. I pamiętam również, że te obawy przeważnie nie były bezzasadne. Naoglądałem się tego naprawdę dużo, więc mogę z całą stanowczością stwierdzić, że państwo nie mają bladego pojęcia o czym mówią.
Dla mnie i mojej rodziny każda wolna chwila staje się okazją do zobaczenia czegoś nowego, nawet w najbliższej okolicy. Uwielbiamy podróżować i odkrywać Polskę. Jednym z miejsc, które razem z rodziną ostatnio odwiedziłem zatrzymując się również na nocleg był wspaniały Toruń. Czuliśmy się ugoszczeni i wrażenia z wyjazdu w pełni nas usatysfakcjonowały. Jednakże, gdyby dotarło do mnie, że któryś z toruńskich rajców „wypalił” w stronę mojej rodziny taką armatę, na pewno poczułbym się urażony. Musiałbym głęboko zastanowić się czy chcę tam wracać, szczególnie w kadencji owej jakże gościnnej osoby.
W zasadzie wszystko opiera się na naszym subiektywnym postrzeganiu świata. Jeśli ktoś będzie chciał zobaczyć w wielodzietnej rodzinie wypoczywającej w Sopocie „hołotę 500+”, to ją zobaczy. Ktoś inny za to dostrzeże oddanych dzieciom rodziców, którzy chcąc dla nich jak najlepiej zabierają je na wakacje nad morze. I co do tych mniej uposażonych rodzin, to ponownie wypowiem się jako osoba z branży turystycznej, otóż przed uruchomieniem programu 500+, też tacy przyjeżdżali. To nic nowego, a program staje się jedynie pretekstem do uprawiania polityki oraz uderzania w biedniejszych i słabszych.
Operowanie obraźliwymi stereotypami, jakkolwiek krzywdzące i niesprawiedliwe może jednak prowadzić do sytuacji o wiele bardziej niebezpiecznych niż poszarganie czyjejś godności. Do jakże wykrzywionego oglądu rzeczywistości może prowadzić poczucie wyższości i towarzysząca mu buta może świadczyć głośna niedawno sprawa pewnego adwokata. Człowiek ten był sprawcą wypadku, w którym śmierć poniosło dwoje ludzi. W opublikowanym po wypadku w mediach społecznościowych oświadczeniu, adwokat oznajmił, że winny był… samochód ofiar! Można to rozumieć w następujący sposób: „umarliście, bo byliście biedni i nie było was stać na drogi samochód”. Dochodzimy do granic absurdu. Jednak jest to granica, za którą nie jest śmiesznie tylko mrocznie i groźnie.
Znać umiar
Taką wyższościową narrację, choć dość dobrze ukrytą pod pozorami faktów, stosowała onegdaj „sławna” polska „dokumentalistka” Ewa Borzęcka. Pani firmowała swoim nazwiskiem jeden z najgłośniejszych „dokumentów” telewizyjnych lat 90., paszkwil pt.: „Arizona”. Obraz miał jakoby ukazywać rzeczywistość popegieerowskiej polskiej wsi. Tak naprawdę był wyreżyserowanym i podkoloryzowanym spektaklem, w którym za alkohol mieszkańcy Zagórek robili i wygadywali dziwne rzeczy, często za namową telewizyjnej ekipy.
Borzęcka zrobiła rzecz obrzydliwą – z ludzi, którzy najbardziej ucierpieli w wyniku transformacji, uczyniła obiekt kpin. Zostali oni zmanipulowani i wykorzystani w niezwykle cyniczny sposób. Podczas gdy z ich tragedii śmiała się cała Polska, autorka odbierała nagrody i kolekcjonowała peany na swoją cześć. Oto „klasa wyższa” w całej okazałości.
Mniej więcej w w tym samym czasie Anglicy ze spółki Pemberton, Shearsmith, Gatiss i Dyson kręcili na wyspie serial „Royston Vasey”. On również traktował o prowincjonalności i zaściankowości, w wydaniu brytyjskim. Jednakże, gdy Borzęcka z ekipą jeździła po kraju w poszukiwaniu gotowców, które mogłaby wstawić przed swoje krzywe zwierciadło, Anglicy puścili cugle swoim wyjątkowym talentom. „Royston Vasey” to widowiskowe eksplozje zaskakującego scenariusza, potężnej dawki czarnego humoru, wybornego aktorstwa oraz doskonałej charakteryzacji i planów zdjęciowych. Borzęcka zostawia poczucie żenady i studium jak nie należy robić dokumentu, Anglicy wielowątkowe, wbijające w fotel, surrealistyczne arcydzieło.
*
Wracając na nasze podwórko, chciałbym zadać jedno pytanie, na które niech każdy sam sobie odpowie. Czy chcę, by Sopot był miastem tylko dla wybranych? Jeśli odpowiedź jest pozytywna, to może warto poświęcić krótką chwilę na refleksję i spróbować dobrać skojarzenia.
Jak na dłoni widać, że od wielu lat cały sopocki entourage to wzmacnianie tego zjawiska. Tworzenie podziałów w miejscu, gdzie rodziła się piękna idea Solidarności, może tylko smucić. Oczywiście będzie można wystawić na rogatkach miasta specjalną straż, która skontroluje zaświadczenia o dochodach i zbada zdolność kredytową turystów. Tych ze zbyt niskimi nie wpuści. A personom pokroju radnej oszczędzone zostanie znoszenie „biblijnej trzódki”, jak wytłumaczyła się ze swoich słów, „hołoty” i „pińcetplusów”.