Press "Enter" to skip to content

Bokiem mi wylazł… apartament cz. 1

Jest upalny letni wieczór. Pod zasiekami jednego z grodzonych osiedli, tuż obok ochroniarskiej kwatery dowodzenia, uwija się jakaś dziarska osóbka. Panią, na oko 30+, oblekają super obcisłe galoty i nakrywa mocno naciśnięta na głowę czapeczka z daszkiem. Jest wyraźnie przejęta, ponieważ energicznie gestykuluje, ciskając przy tym w stróża donośnymi pokrzykiwaniami. Z racji zajęcia rozmową ze znajomym, początkowo w ogóle na te jazgoty nie zwracamy uwagi. Jednak pod koniec owej tyrady, staje się ona tak głośna, że nie sposób już toczyć rozmowy i chcąc nie chcąc, nasza uwaga kieruje się na owe zdarzenie. Dziarska pani „domyka” sprawę z ochroniarzem:

– Ale ja wszystko wiem proszę pana! Mieszkam tu już pięć lat!

Odpowiedzi adwersarza nie słyszymy, ponieważ dzieli nas dobrych parę metrów, a ten mówi normalnym, spokojnym tonem.

– Proszę pana! – przerywa mu jednak pani, ewidentnie zirytowana. – Co pan myśli, że ja nie wiem!? Ja wiem jak sobie z nimi radzić! Ja też mam apartamenty na Sopocie!

(…)

*

Nieubłaganie dobija więc do mety kolejny „sezon apartamentowy” w naszym pięknym Sopocie, bo o „sezonie wczasowym”, mało kto już chyba mówi i pamięta. I wojna wojną, inflacja inflacją, Odra Odrą, a „apartamentowy” świat swoim rytmem się toczy. Musi. Właściciele i firmy od obsługi najmu liczą swoje miliony a zapełniający residences, villas i apartments goście spędzają wakacje w „nabogatości” – iście królewskim stylu. Wszyscy raźno wchłaniają nigiri, pucują swoje SUV-y i głaszczą zmutowane, charczące z bezdechu pieski.

Wobec nacierających zewsząd hord nieokrzesanych obdartusów „pincetplus”, klasa społeczna na dorobku, którego ucieleśnieniem stało się „apartamenctwo” musi wykazać się umiejętnością jasnego wskazania linii podziału. Co zresztą nie powinno budzić żadnego zdziwienia, gdyż nawet włoski źródłosłów „appartare” znaczy „dzielić”.  Osiągnięcie odpowiedniego stanu umysłu obliguje do określonych zachowań, trzeba się pysznić, zgrywać głupa i na każdym kroku podkreślać swoją ważność. I każdy, kto chce być w tej wyższej sferze, musi coś przy tych „apartamentach” mielić – inwestować, budować, kupować, sprzedawać, wynajmować, cokolwiek. Nachodzi tylko refleksja: skoro zewsząd słychać, że tak źle dzieje się w kraju, że taka ruina wokół, to skąd tyle tego „apartamentcwa”, dosłownie wylewającego się na każdym kroku?

Sopot + apartament = moda na sukces

Śmieszne, napuszone i z taką lubością odmieniane przez wszystkie przypadki słówko, na szeroką skalę jest z nami stosunkowo od niedawna, daję mu jakieś 15-20 lat. Nie da się jednak ukryć, że w tym czasie zrobiło piorunującą wręcz karierę.

Po wpisaniu słowa w wyszukiwarkę Google, pojawia się nam liczba 45,5 miliona wyszukań. To naprawdę dużo, ponieważ wyraz już na pierwszy rzut oka o wiele pojemniejszy, mianowicie „Polacy”, ma ich tylko nieco ponad 32 miliony. Z kolei fraza „apartament Sopot” wyrzuca ok. 4,7 miliona rekordów a prawie pięćdziesięciokrotnie większa od kurortu Warszawa, uzyskuje w tej konfiguracji tylko nieco ponad 7.

Czy Sopot jest więc polską stolicą „apartamentów”? Choć może należałoby to określić nieco precyzyjniej, takim rodzimym „apartamentowym zagłębiem”? Trudno jednoznacznie wyrokować, zapewne wymagałoby to dokładniejszych danych, np. ustalenia całkowitego  metrażu „apartamentów” w stosunku do mieszkańca (swoją drogą mogłyby to być ciekawe), ale z całą pewnością znajduje się w krajowej czołówce. Apartamentów ci u nas dostatek.

*

Oto druga anegdotka. Przystanąłem na moment obok zbiornika retencyjnego przy Okrzei, aby popatrzeć na płynący potok. Obok, oparci o balustradę, sopocki letni czas koncypują państwo, para na oko 50+, bardzo eleganccy, obleczeni w ciuchy najdroższych marek. Nasz cel jest podobny, kontemplacja z widokiem pochłaniającej wartką wodę czeluści ciemnej rury. Mimowolnie staję się świadkiem ich rozmowy. Państwo próbują rozwikłać osobliwą hydrozagadkę:

– Skąd płynie ta woda? – pyta pani.

– No…, nie wiem. Gdzieś stamtąd – odpowiada po chwili zastanowienia pan.

Jako oddany wielbiciel sopockich potoków i lokalny patriota, jako osoba kochająca swoje miasto w istocie rzeczy samej, nie mogę powstrzymać się przed reakcją. W sekundzie decyduję, by pokrótce, ale wyczerpująco i uprzejmie wyjaśnić państwu tajemnicę pochodzenia wody:

– To Potok Karlikowski. Swoje źródło ma na zalesionych wzgórzach około trzech kilometrów stąd. Tu niedaleko, przy przystani rybackiej uchodzi do morza. Obecnie na większości biegu jest skanalizowany a ten obiekt pełni funkcje retencyjne. To nie jedyny potok w Sopocie, bo przez miasto przepływa ich łącznie jedenaście – lecz gdy wypowiadam te słowa obserwuję tylko, jak z każdym zdaniem, moi szanowni państwo coraz bardziej wytrzeszczają oczy patrząc na mnie jak na kosmitę.

Postanawiam skończyć swój wywód, nie chcę wyjść na przemądrzałego. Po prostu uważam, że to bardzo ciekawe sprawy i jeśli kogoś to interesuje, ma prawo dostać wyczerpującą odpowiedź. Ot. Pytam więc jeszcze z czystej kurtuazji:

– Przepraszam, jeśli wolno, a skąd państwo jesteście?

Para spogląda po sobie już wyraźnie zszokowana i w  końcu pani przełamując się odpowiada:

– Tuu…, z apartamentu.

(…)

*

Visit Sopot in english beacause it’s… in Poland

Firmy zajmujące się obsługą najmu krótkoterminowego nieruchomości oraz tzw. aparthotele wyrastały w ostatnich latach w Sopocie jak grzyby po deszczu. Aby stwarzać pozory światowości, przytłaczająca ich większość dumnie nosi anglojęzyczne nazwy. Bo oczywiście turysta ze Szwecji jest taki głupi, że nie obsłuży translatora a Anglik, to już w ogóle chyba ma się poczuć jak… w Anglii.

Otóż, i a propos, w swoim emigracyjnym epizodzie na Wyspach Brytyjskich, miałem częstą przyjemność pracować z ludźmi z tzw. byłego bloku wschodniego. Nawiązywaliśmy wiele znajomości a nawet przyjaźni. Najbardziej trzymaliśmy się z sąsiadami z południa. Było nam jakoś po drodze, chyba instynktownie czuliśmy pokrewieństwo naszych zachodniosłowiańskich dusz.

Jednakże, gdy moi słowaccy przyjaciele przysłuchiwali się rozmowom nas – Polaków, wielokroć nie mogli nadziwić się, ile zapożyczeń funkcjonuje w języku polskim. „Poľština je chudobný jazyk” – komentowali. Początkowo oburzałem się na takie opinie, aby w końcu jednak przyznać im rację. A to dlatego, że Slováci korzystali z „poczytacza” a nie z komputera, chodzili do „dziwadła” miast teatru, nie słuchali muzyki tylko „poczuwali hudbu” a złamaną nogę leczyli w „niemocnicy” zamiast w szpitalu.

Tak, traktowanie polszczyzny niczym śmietnika, do którego można wrzucić, co tylko się da, trwa nieprzerwanie od wieków. I choć minione epoki z racji zaborów wydają się być ułaskawione, tak w dzisiejszych czasach trudno znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie. Zaznaczam tylko, że nie mam nic przeciwko neologizmom i zapożyczeniom, jednak pod warunkiem, że są używane umiejętnie, nienachalnie i z wyczuciem. Czasem prościej i trafniej wyrazić myśl w taki właśnie sposób, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę w jak dynamicznej rzeczywistości funkcjonujemy. Tylko, że fakt podlegania języka procesom ewolucji nie powinien zwalniać z troski o czystość polszczyzny. Puryzm w tej materii jest fundamentem naszej tożsamości, drogowskazem przetrwania.

Co więc sprawia, że tak duża część rodaków traktuje swój ojczysty język niczym śmietnik? Z taką lubością wymachuje na lewo i prawo językowym szajsem, tak ostentacyjnie rezygnuje z Polskości? Kompleksy, wstyd, wygodnictwo? To już temat na osobny elaborat, sfera, w której pewnie można ubiegać się o tytuły profesorskie.

Dlatego wróćmy na nasze podwórko. Gdy patrzę na te wszystkie funkcjonujące obecnie nazwy, to ze smutkiem stwierdzam, że faktycznie jesteśmy zaściankiem, zakompleksionym ludkiem, który tak bardzo chce, że chwilami mocno haczy o śmieszność. I z nutą nostalgii zaczynam wspominać poprzednią epokę. Bo choć peerelu, jako czasu zniewolenia i nędzy nienawidzę całym sercem, to nazwy w Sopocie, trzeba to oddać, mieliśmy wdzięczne, morskie i co najważniejsze – POLSKIE. Mieliśmy więc restaurację „Wczasową” i kina „Bałtyk” i „Polonię”; było sanatorium „Jantar”, pawilon gastronomiczny „Alga”, dom handlowy „Bryza”, dyskoteka „Meduza”, bar „Delfin” i smażalnia „Karmazyn”. Wszystkie nazwy bezproblemowo przyswajalne przez obcokrajowców.

A dziś? Dziś w Sopotach, jak nie znajdziesz biznesmenie-inwestorze czegoś bywałego z angielska, trzaśnij łaciną i też będzie spoko i ze świata. Byle nie po polsku. I w owczym pędzie ulotnych mód, wrodzony i trenowany latami nonkonformizm, wręcz nakazuje mi radykalizację, bo głupoty nie akceptuję i nie trawię. Pozostanę dumnym Polakiem i Sopocianinem a oni niech sobie śpią w apartamentach, chodzą po łunerfach, niech golą brody u barberów i zamawiają dietetyczne kateringi. A kwas hialuronowy niechaj tężeje w ich twarzach.

Spread the love