Są wyjątkowe. Jakże malowniczo prezentują się o każdej porze roku. Ale to chyba wiosna jest ich czasem, tym, w którym najpełniej mogą zaprezentować swoje piękno. Należą do drzew, które najwcześniej wykształcają liście, dlatego już teraz, po tej wyjątkowo długiej i mroźnej zimie, możemy cieszyć nimi oczy, podziwiać i obserwować jak budzą się do życia. Sopockie płaczące wierzby.
Chyba każda sopocianka i każdy sopocianin kojarzy choćby jedno miejsce, gdzie rośnie wierzba płacząca. Wciąż jeszcze trochę ich zostało, niewiele, ale są. Te wspaniałe drzewa stanowią nieodłączny element krajobrazu naszego miasta a ich efektowny wygląd dodaje mu wdzięku i obleka aurą tajemniczości. Nie bez powodu wierzby (ogólnie, bo jest ich kilkaset gatunków!) są drzewami kultu, często były utożsamiane z bóstwami, a ich obecność w rytuałach religijnych i sztuce obecna jest od Tybetu po Irlandię.
Sopockie wierzby „kultowe”
Dla mnie wierzb, tych jakże charakterystycznych punktów na mapie mojego Sopotu było kilka. Pierwsza była wierzba obok Placu. Piszę „Plac” wielką literą, ponieważ było to miejsce szczególne dla całej ekipy z Dolnego Sopotu, dla ferajny z Karlikowa. Tu się spotykaliśmy, tu było miejsce naszych zebrań, punkt wypadowy. Tu spędzaliśmy mnóstwo czasu organizując sobie jakieś zajęcia albo po prostu siedząc na ławkach i snując nastoletnie fantazje. Plac między blokami „Kolejarza” przy ulicy Okrzei a obok niego przepiękna, rozłożysta płacząca wierzba. Tuliła to miejsce swoimi zwisającymi prawie do ziemi zwiewnymi gałązkami, dawała cień, schronienie przed deszczem i ucieczkę przed spojrzeniami wścibskich sąsiadów. Niestety, podczas szaleńczej burzy, która rozpętała się pod koniec zeszłego wieku, piorun trafił to wspaniałe drzewo i rozłupał jego pień na dwoje. Nie udało się go uratować. Przyjechała ekipa, pocięła śmiertelnie rannego na kawałki i wywiozła. Pamiętam jak na Placu zrobiło się łyso. I pamiętam jak było mi smutno, że coś się skończyło, że to już nie będzie to samo…
Druga była wierzba przy ogródku jordanowskim między ulicami 3 Maja i Książąt Pomorskich. Ta wciąż jeszcze rośnie, jakimś cudem ocalała. Nie połamała jej wichura ani nie wziął pod topór jakiś samozwańczy „władca terenu”, któremu przeszkadza drzewo, bo „zacienia”. Na całe szczęście, tak się nie stało. A ta wierzba jest mistyczna. Jeden z jej konarów załamuje się tak, że jego kawałek rośnie prawie że poziomo, tworząc coś w rodzaju ławki nad głowami. Ta wierzba to historia sopockich ogólniaków. Gdy mieliśmy „okienko” albo kończyliśmy szybciej lekcje, wsiadaliśmy w 187 i jechaliśmy ze ŚLO do „jedynki”, do kumpli. Wszyscy się znaliśmy, z podstawówek z osiedli, z podwórek. Dzięki wymieszaniu się w liceach udało się poznać nowych ludzi, zyskać nowych kolegów. Siadaliśmy pod wierzbą na Jordanku, na murkach, barierkach albo plecakach. Paliliśmy „na przyczajce” papierosy i gadaliśmy. O wszystkim.
Last but not least, trzecia i chyba najbardziej znana i charakterystyczna była wierzba przy Monciaku na dole. A przy niej „kultowy” Bar pod Wierzbą. Strudzeni i głodni nocni wędrowcy nigdy nie odpuszczali tego przybytku wykwintnej kuchni. Strawę przeważnie serwował przesympatyczny gość w okularach. Serowa buła z kotletem i surówkami to był hit tamtego sezonu, absolutnie nie do pobicia. Wszystkie przegrzebki Ramsay’a mogą się schować przy tym rarytasie. Gdy już doczekało się swojej buły, można było sobie pod wierzbą usiąść i gryźć. Gałązki szeleściły na delikatnym, letnim wietrze produkując życiodajny tlen a posiłek sycił strudzone nocnymi eskapadami ciało. Błogość. Ale to już tylko wspomnienia. Na miejscu wierzby rozlał się potem beton a na jego urodzajnym gruncie z powodzeniem wykiełkowały dyskoteki i kluby ze striptizem.
Czy coś z tego zostanie?
W związku z tymi wspomnieniami nasuwa mi się jedno pytanie. Czy następne pokolenie będzie mogło cieszyć się widokiem wierzb w Sopocie? To drzewa krótkowieczne (żyją ok. 100 lat), ich czas niedługo się skończy. Co zatem w zamian? Jeśli w ogóle będzie jakieś „w zamian”, ponieważ przyglądając się obecnemu trendowi formowania miasta, nikt już chyba nie posadzi płaczącej wierzby. Mimo swoich niewątpliwie wielkich walorów estetycznych, drzewo to ma jedną, zasadniczą „wadę”, a mianowicie zajmuje dużo miejsca. Bywa, że wierzba płacząca jest szersza niż wyższa, ma płytki, ale bardzo rozbudowany system korzeniowy i dodatkowo potrzebuje wilgotnej gleby (stąd ich częsta obecność nad zbiornikami wodnymi).
Deweloperski plan nie przewiduje wolnych przestrzeni, na których można by sadzić duże i rozłożyste drzewa. Zmierzamy raczej w stronę mikrych „rachitków”, które nie ukorzenią się zbyt mocno, żeby nie „wchodzić” w budynki i nie wypuszczą dużych koron, żeby nie „zacieniać” apartamentów. Wydaje się, że płacząca wierzba staje się elementem krajobrazu niepożądanym i w pewnym sensie staromodnym, nieprzystającym do wymagań „nowoczesnej” i „postępowej” urbanistyki. Zaraz mogą też zjawić się „eksperci” od wycinki i ogławiania i okaże się, że to kolejny tzw. drzewny „chwast”, który pyli, za szybko rośnie, ma kruche, nic nie warte drewno, łamliwe konary i pewnie jeszcze roznosi koronawirusa. A poza tym argumentem, miasta „pustynnieją”, znikają tereny podmokłe, na których z powodzeniem można by sadzić wierzby. Problem gospodarki wodnej to już jednak szersza skala i dotyka całego kraju.
Warto więc chyba poświęcić chwilę na refleksję i zastanowić się, czy chcemy, żeby wierzby płaczące zniknęły z sopockiego krajobrazu? Myślę, że większość z czytelników odpowie jednak przecząco. Dlatego o jeszcze rosnące wierzby powinno się dbać w taki sposób, żeby mogły żyć jak najdłużej. I może warto pomyśleć też o nowych nasadzeniach, żeby te malownicze drzewa mogły dalej uatrakcyjniać krajobraz i cieszyć oczy. Zarówno następnych pokoleń mieszkańców Sopotu, jak i turystów i kuracjuszy.