Słyszałem to porównanie niejednokrotnie. Świeży i rozegzaltowany urzędniczy narybek szafował nim nader ochoczo. „Już nikt nie kupi jednej herbaty na pięć osób, tylko zapłacą duży rachunek, w drogiej restauracji” – perorowała jedna z dziewczyn. Aby po chwili dokończyć swój wywód: „Sopot to faktycznie będzie takie polskie Monte Carlo”. Gryzłem się tylko w język. „Tak, jasne, Monte Carlo” – pomyślałem. Minęło wiele lat, a ja wciąż to pamiętam. Dlaczego? Czy coś z tego, o czym mówiła kiedyś młoda urzędniczka ziszcza się, czy coś jest na rzeczy? Po kolei.
Zawsze mierziły mnie takie porównania, wszystkie te Paryże północy, polskie Toskanie, Wenecje i inne Manhattany Mazowsza. Mam nieodparte wrażenie, że wybrzmiewają w nich kompleksy, że podyktowane są z konieczności tuszowania poczucia niższości. I pewnie to już tylko moje, ale słyszę też w nich fałszujący ton infantylizmu. Coś, co kojarzy mi się z czasami podstawówki, gdy każdy, nawet najmizerniejszy chucher, chciał być jak Bruce Lee albo kolejny z serii Rambo. W żadnym wypadku nie twierdzę, że porównywanie jest złe, że nie warto mieć idoli i wzorców, by je naśladować i za nimi podążać. Oczywiście, że warto, nawet trzeba. Ale warto też, a może przede wszystkim, owe wzorce dobierać adekwatnie do własnych możliwości. I w przypadku wzorowania się na innych miastach, dobór sztancy nie powinien wykraczać poza widnokrąg posiadanego potencjału oraz uwarunkowań społecznych, gospodarczych i historycznych. Cele mają być ambitne, ale nie mogą stać w opozycji do własnej tożsamości i charakteru.
Skąd to Monte Carlo?
Porównanie Sopotu do Monte Carlo odnaleźć można w historii miasta w okresie międzywojennym. Funkcjonowało wtedy w powszechnym obiegu. W 1919 r. otwarto w mieście pierwsze kasyno i to z racji osiągniętego przez jego twórców sukcesu zaczęto nadbałtycki kurort nazywać Monte Carlo Północy. W owym czasie to właśnie na Lazurowym Wybrzeżu działało właściwie jedyne legalne kasyno w Europie. Być może porównanie nasuwało się niejako z automatu, być może była to sprytna zagrywka marketingowa niemieckich przedsiębiorców, właścicieli i twórców domu gry. Kasyno w krótkim czasie zaczęło przynosić krociowe zyski, wobec czego, pieczę nad nim szybko przejęło miasto. Zwieńczeniem sukcesu przedsięwzięcia było wybudowanie dla graczy Kasino-Hotelu, czyli dzisiejszego Grandu.
Kasyno było siedliskiem szemranych interesów, ale zarówno ono, jak i hotel, świetnie prosperowały również w czasach III Rzeszy. Owe hazardowe inklinacje, choćby nie wiem jak barwne z historycznego punktu widzenia, na pewno nie są powodem do chluby. Hazard to zło i przyczynek wielu tragedii, więc korzystanie z takiego podłoża jest, delikatnie mówiąc, moralnie nadwyrężone.
Wracając zaś do teraźniejszości i odnosząc do konkretnych danych. Zdaje się, że jedyne co łączy te dwa miejsca to zbliżona liczba mieszkańców, nadmorskie położenie i owo kasyno. Acha, jest jeszcze rajd. Monako ma Grand Prix F1 a Sopot… Dobrze, żarty na bok.
Monako vs. Sopot
Monako to największe zagęszczenie ludności w Europie i drugie na świecie. Gdyby w Sopocie na 1 km2 przypadało tyle osób co tam, to w naszym mieście powinno mieszkać ponad 320 tys. ludzi(!). To tylko trochę mniej niż w Lublinie, z tym że Lublin ma powierzchnię 147 km2 a Sopot… 17 km2. Tak poza tym, Monte Carlo to tylko osiedle, część miasta-państwa Principauté de Monaco, państewka z ustrojem monarchicznym, w którym jedna dynastia sprawuje rządy od setek lat a książę dzierży praktycznie pełnię władzy wykonawczej oraz ma szeroki wpływ na ustawodawstwo i sądownictwo.
W Monako nie ma przyrody, to znaczy jakaś jest, ale nie w naturalnym stanie. Całą jego powierzchnię pokrywa miejska infrastruktura. Z racji mikroskopijnych rozmiarów zabudowa jest ekstremalnie zagęszczona. Gdzie tu Sopot z ponad połową swojej powierzchni pokrytą lasem, z rezerwatem, użytkami ekologicznymi, przeszło trzydziestoma pomnikami przyrody i terenami chronionymi skarpy i pasa wydm?
No i ceny nieruchomości. Te w księstwie należą do najwyższych w świecie, ale chętnych nie brakuje. Z racji stabilnej sytuacji gospodarczej, bardzo korzystnych prognoz oraz braku podatku dochodowego, wciąż wielu najbogatszych tego świata pragnie zainwestować swoje pieniądze w nieruchomość w Monako, bądź też zostać jego rezydentem.
Monako to duży świetnie prosperujący port jachtowy, w którym cumować może około setki luksusowych jednostek…
I tu należy się zatrzymać. Jednak pewne analogie są. Albo inaczej, pojawiają się.
Nieudany tort
Upadek komunizmu przyniósł społeczeństwom w naszej części kontynentu ogromną nadzieję. Również na poziomie lokalnym, małe ojczyzny złapały wiatr w żagle, aby z wielką energią dokonywać zmian. Była w tym jakaś prawdziwa i szczera radość, która towarzyszyła ludziom, dając zastrzyk sił do pracy. A trzeba było bardzo dużo naprawić. Sopot z epoki PRL-u wyszedł zapyziały i oszpecony, zresztą tak wyglądała cała Polska. Jednak na widoczne efekty nie trzeba było długo czekać, na naszych oczach miasto szybko zaczęło się zmieniać. Pamiętam jak cieszyłem się na odnawiane elewacje, na remonty dróg i chodników, jaką dumą napawało mnie to, że moje miasto tak szybko pięknieje.
Jednakże, z perspektywy przeszło trzydziestu lat, które minęły od momentu transformacji, równie szybko ów entuzjazm opadł a jego miejsce zajęły kontestacja i niezrozumienie. Mówię tu o swoich osobistych odczuciach. Coś poszło nie tak, więc co?
Otóż wiele. Blizny po PRL-u możemy napotkać w miejskiej tkance do dziś. Ociężałe, powciskane między stuletnie kamienice bloczydła, wyzierają z wielu zakątków Sopotu. Cóż, takie były czasy, miasto potrzebowało mieszkań, nie odwrócimy już tego. Ale po transformacji, może nie w pierwszych latach, ale już w XXI w, można było poświęcić więcej refleksji, na to w którą stronę miasto ma zmierzać, na to jakiego Sopotu chcemy, załóżmy za 20-30 lat? My mieszkańcy, czy może władza w imieniu mieszkańców albo na drodze partnerskiego dialogu. Zadecydować o tym jak ma wyglądać nasza przestrzeń, nasz dom.
Z lekcji PRL-u nie wyciągnięto jednak odpowiednich wniosków. Nie posłuchano klasyka, który wieszczył niegdyś z mównicy: „Nie idźcie tą drogą!”. Na Sopot jak na nieudany tort ponakładano kolejne warstwy nie pasujących do siebie składników. Stuletnia, subtelna architektura willowo-uzdrowiskowa, na to komunistyczne klocki, a na to wszystko wykwity „nowoczesnego” kapitalizmu: grodzone, skomasowane kubaturowo osiedla, rozsadzone do granic apartamentowe plomby oraz megalomańskie projekty w stylu galerii handlowej Sopot Centrum i mariny jachtowej. To właśnie te ostatnie inwestycje, plus Centrum Haffnera, to najbardziej widoczne przejawy tej tromtadrackiej jakości, którą Sopot zostaje „obdarowany” i „upiększony”. Ma być mocno i z przytupem. „Na bogato”.
Czy komuś to się podoba? Zapewne takich nie brakuje. Ci, którzy dzięki temu powiększają swoje aktywa, nie mają powodów do narzekań. Landrynkowa młodzież z plastikowych warszawskich osiedli wynajmująca „apartament” na alkoholowo-narkotykowy weekend w „imprezowym” Sopocie, też to kupi. Oni pewnie tak. Stary sopocki wyga, nie.
Miasto jako produkt
W zestawieniu z epoką PRL zmieniły się kształty i kolory, zmieniły motywy, inny jest napęd zachodzących w przestrzeni miasta procesów. Ale mówiąc kolokwialnie, walec wciąż jedzie tak samo, a nawet, można tu pokusić się o stwierdzenie, że dopiero się rozpędza, nabiera impetu. Trudno nie dostrzegać, jak wielu „zmieniaczy” wręcz świerzbią ręce, aby pomajstrować przy tym mieście, dokleić w nie, choćby „ciut” własnej, niekoniecznie zdatnej kreatywności. Wszystko oczywiście pod dyktando rachunku ekonomicznego. Najważniejszy jest zysk, ponieważ to pieniądze są głównym motorem każdej zmiany, którą obserwujemy.
Problem tkwi jednak w tym, że w Sopocie nie można za bardzo „dłubać”. Należy starać się to maksymalnie ograniczać, robić to bardzo ostrożnie. Sopot to niezwykle delikatna tkanka, bardzo łatwo ją naruszyć i może okazać się, że błędy będą bardzo trudne do naprawienia. Bądź nieodwracalne. Ale to w skutku długofalowym, o którym chyba za bardzo nikt dziś nie myśli.
Sopot w ostatnich latach został sformatowany jako produkt, coś co można sprzedać i na tym zarobić. Na drabinie priorytetów najwyżej zdaje się stać to, jak jesteśmy postrzegani i ile możemy z tego ewentualnie mieć, a nie to jak się z tym tak naprawdę czujemy i jakie mamy oczekiwania. Sfokusowano się na odbiorcach, ważni są turyści, klienci, kupcy, inwestorzy i jak ich tam jeszcze zwał. To kuriozalne, że bardziej znaczący są wirtualni potencjalni nabywcy projektowanych dopiero nieruchomości, niż ci, którzy już w Sopocie mieszkają.
Sopocianie zostają sprowadzeni do rangi personelu obsługującego tą zewnętrzną grupę, nazwijmy ich, nabywców produktu. Nie powinno to wcale dziwić, skoro już od lat, rozwój miasta, zresztą nie tylko Sopotu, jest błędnie postrzegany jako głównie zmiany w przestrzeni, czy mówiąc wprost, intensyfikacja budownictwa. W tym modelu miasto, to przede wszystkim byt materialny, zestaw budynków, ulic i miejskiej infrastruktury. Taki stan wymusza zatracenie poziomu meta, w którym, miasto to najpierw ludzie, a już zwłaszcza ci je zamieszkujący. Oni oraz ich codzienne życie, aktywności, działania, ale też poglądy i racje.
„To wyprowadź się na wieś!”
Oponenci zapewne postawią zarzut, że to krytyka totalna, że co by nie zostało zrobione, to i tak zostanie zanegowane. Taka narracja przewija się nie od dziś. Znowu, gdy słyszę ten ton, to nachodzą mnie podstawówkowe reminiscencje. Zamiast rzeczowego dialogu i racjonalnych argumentów jest popadanie w ekstremizm, dodatkowo podsycane niezdrowymi emocjami. To już sztampa. Ale ja bardzo chętnie odpowiem. Nie, wcale nie twierdzę, że wszystko jest źle, dużo rzeczy zrobiono dobrze, nawet bardzo dobrze, ale to nie zwalnia z zachowania otwartych oczu i uważnej obserwacji rzeczywistości.
A trudno nie zauważać, że Sopot jest trapiony wieloma bolączkami, które dotykają miast i miasteczek, jak kraj długi i szeroki. Betonoza, dyktat kapitału i lobby deweloperskich, krótkofalowość i doraźność działań, przeskalowanie dużych inwestycji komercyjnych (np. centrów handlowych), dziwaczne pojmowanie interesu publicznego przy wykorzystywaniu formuły „ppp”, czy wspomniany wcześniej brak dialogu, choć może precyzyjniej byłoby powiedzieć: niechęć samorządów do przyjęcia konsensualnego modelu wypracowywania rozwiązań – żeby wymienić te najbardziej istotne.
Rura w przyszłość
Zastanawia mnie ile to miasto jeszcze wytrzyma? Ilu różnej maści cwaniaków zechce jeszcze rozlokować tu swoje interesy, spychając jednocześnie mieszkańców i ich racje na margines? Co będzie, gdy gminie nie pozostanie już żadna działka, którą będzie można sprzedać pod budowę nowego hotelu albo apartamentowca? Zaczniemy usypywać wyspy na zatoce? Być może mrzonka o Monte Carlo to już za mało, może tu jest potrzebna mocniejsza i o wiele bardziej ambitna alternatywa dubajska? Zresztą krok w tym kierunku już zrobiono. Mamy już sztuczną wyspę oraz prowadzący na nią most, którym zostało zabytkowe, drewniane molo, niekwestionowany symbol Sopotu.
W rozrachunku dostajemy teraz na deser niezwykły, surrealistyczny wręcz seans kopania się z morzem. To jedno z najbardziej beznadziejnych i bezsensownych działań, jakie obserwowałem w ostatnich latach. Czy przesypywanie się piaskiem z sąsiednimi gminami jest tym, czego potrzebują sopocianie? Chętnie odpowiem też na apel o możliwości „podziwiania instalacji” na plaży. Nie, nie byłem „podziwiać” tej szpetnej rury i ciężkiego sprzętu rozjeżdżającego moją plażę. Wolałem pojechać do Brzeźna albo do Orłowa aby podziwiać na plaży to, co ów podziw w normalnym człowieku wzbudzać powinno, czyli biały piasek, fale, ptaki, niebo i horyzont.
I jeszcze wracając do Dubaju, projekt „The world” leży na łopatkach, a i pozostałe wyspy generują ogromne koszty utrzymania. Dubaj to twór absolutnie sztuczny, rozdęty do granic możliwości balon, który, jak już pokazała sytuacja pandemiczna, jest mocno narażony na ryzyko poważnego kryzysu. Jeszcze raz: idole w zasięgu możliwości.
Jednak perła
Założenie, że Sopot miałby stać się polskim Monte Carlo, rodzimym synonimem prestiżu i luksusu nie wypaliło. Jest furiacki pęd za pieniądzem, tani blichtr, niskich lotów lansiarstwo i kolejne zaburzające charakter uzdrowiska architektoniczne koszmary. Dlatego zamiast symbolu specyficznie pojmowanego bogactwa lepiej, żeby Sopot pozostał synonimem dobrego smaku, subtelnej, kameralnej atmosfery, pięknych plaż, wspaniałej architektury i cudownej przyrody. Miejscem nienachalnym, niekrzykliwym, w którym nie trzeba na każdym kroku uporczywie udowadniać, że to miasto wysokiej klasy, bo ono mówi samo za siebie. Miejscem, w którym można się wyciszyć i obcować z tym wysublimowanym klimatem, miejscem które wywiera wpływ, a nie na odwrót.
Mimo wszystko, Sopot z całą pewnością wciąż pozostaje jednym z najpiękniejszych polskich miast. Myślę, że nikt z czytających ten tekst nie chce aby to się zmieniło. Istnieje inne, o wiele bardziej oddające ducha Sopotu określenie, mianowicie „Perła Bałtyku”. Są nad naszym morzem kurorty położone w Polsce, Niemczech, ale też w Obwodzie Kaliningradzkim, czy na Łotwie, które mają w sobie ten „sopocki sznyt”. Niech Sopot będzie najpiękniejszym z nich. Monte Carlo zostawmy na Lazurowym Wybrzeżu.
Spędzałem kiedyś urlop na wyspie Uznam, w Świnoujściu. Jedną z atrakcji tego pobytu były wycieczki rowerowe na niemiecką stronę. Jakie było moje zaskoczenie, gdy pierwszy raz zobaczyłem Seebad Ahlbeck. „Przecież to Sopot” – pomyślałem. Taki w wersji mini, ale ze wszystkim tym, co doskonale znam z własnego podwórka, piękne plaże, drewniane molo i lekka, wtopiona w zieleń ażurowa architektura. I cisza, spokój. Poczułem się jak w domu. I od razu polubiłem to miejsce, ponieważ dało mi to, co najbardziej doceniam i kocham we własnym mieście. Coś, co niestety gdzieś znika.