Klub „Melmak”
Melmak był planetą, z której pochodził Alf – bohater amerykańskiego sitcomu emitowanego w telewizji w latach 90. Uroczego serialu familijnego, tak bardzo kojarzącego się z ostatnią dekadą tysiąclecia. W Sopocie taką nazwę nosił natomiast klub, który mieścił się w nieistniejącym już budynku starej gazowni przy ul. Bitwy pod Płowcami.
O ile dobrze pamiętam, na klub i imprezownię przerobiono frontową część budynku. Wcześniej działał tam bodajże warsztat samochodowy. W schowanej od strony ulicy części tylnej, kryło się natomiast coś w rodzaju squatu. Funkcjonował pod nieformalną nazwą – Forum Sztuki Współczesnej (chyba tak). Udało mi się znaleźć informacje, że przestrzenie budynku (a były naprawdę obszerne) zostały zaadoptowane przez gdańską ASP na pracownie artystyczne. Jedyne źródła pochodzą od artysty znanego jako Inwazja, którego twórczość dość wyraźnie rzucała się w oczy w miejskim krajobrazie Sopotu i całego Trójmiasta kilka dekad temu. Kto pamięta charakterystyczne ufoludki, którymi usiane były mury w latach 90., ten wie o czym mowa.
Melmak był, jak już wspomniałem, imprezownią i barem. Znalazł się jednak w tym zestawieniu, ponieważ odbył się w nim jeden z ważniejszych dla mnie w młodości koncertów. Około ’95 może ’96 w Melmaku zagrał Dezerter. Wiadomość o tym wydarzeniu wywołała w nas euforię. Oto w Sopocie, ale gdzie tam – na Karlikowie, raptem kilkaset metrów od domu, Dezerter, jeden z najważniejszych zespołów polskiej sceny punkowej.
To była sensacja i niedowierzanie, ponieważ format Melmaka nijak przystawał do takich klimatów. Kojarzył się raczej z dyskoteką, ewentualnie techno, piwny stolik, flipery i od czasu do czasu zamknięta impreza typu osiemnastka, których parę tam się zdarzyło. Jednak tamten pamiętny Dezerter w sopockim Melmaku to był koncert punkowy z prawdziwego zdarzenia. Miał wszystko: zadyma z „łysymi” przed startem imprezy, pot na ścianach, świetny kontakt zespołu z publiką (wydarzenie miało kameralny charakter) oraz ściana potężnego, drapieżnego i głośnego grania, przed którym zadziało się chyba najbardziej szalone pogo w życiu. Pogo, które wręcz zachwiało grawitacją, kiedy nie wiadomo było, gdzie sufit, a gdzie podłoga. Długo nie mogłem po tym ochłonąć a wydarzenie żyło w pamięci jeszcze długi czas.
Dziś po budynku nie ma śladu. Na działce świeci goły plac a na bramie wisi tabliczka z napisem: „teren prywatny”. Trudno nawet znaleźć jakiekolwiek zdjęcia i wzmianki o tamtym miejscu a wykopać można jedynie szczątki. Czas zatarł ślady, i po historycznej budowli, i po klubie Melmak, i po intrygującym miejscu znanym jako FSW.
Lili Marlene/dziedziniec PGS
Kawiarnia Lili Marlene działała w nieistniejącym już budynku przy ul. Powstańców Warszawy. Wchodził on w skład kompleksu Państwowej Galerii Sztuki. Przebudowa centrum zmiotła z powierzchni ziemi wszystkie istniejące wcześniej zabudowania a wraz z nimi Lili. Sam lokal był bardzo przyjemnym i kameralnym miejscem, do którego śmiało można było wybrać się z dziewczyną na ananasowy koktajl. Ciekawą jego opcją była możliwość wyjścia na dziedziniec, który znajdował się pomiędzy budynkami.
To miejsce nie było jakoś jednoznacznie przypisane do wydarzeń koncertowych. Wspominam o nim jednak, gdyż od czasu do czasu coś tam się jednak działo a jeśli już, to zazwyczaj niebanalnie i bardzo ciekawie.
Pierwszym wydarzeniem muzycznym z dziedzińca PSG, o którym chcę wspomnieć, był całodniowy plener graffiti z 1997 r. W jego drugiej części, wieczorem przewidziany był koncert warszawskiej formacji Trzyha. Hip-hop w Polsce wciąż jeszcze raczkował a Trzyha byli prekursorami na warszawskiej i ogólnopolskiej scenie. Przegrywany na kasety Album „WuWua” stanowił temat pożądania i koniecznie trzeba było go znać. Także znaliśmy i kiedy warszawiacy zjawili się w Sopocie byliśmy tam. Rytmy bujały a raperzy płynęli na nich swobodnie i równo, było bardzo klimatycznie. Czuć było w tym jakąś egzotykę i moc. I jeszcze coś, jakąś podświadomą zapowiedź, że wydarzy się coś naprawdę dużego. Że ta muzyka, te rytmy i brzmienia za chwilę staną się głosem całego pokolenia Polaków.
Ale stało się tam coś jeszcze, dla nas ważniejszego niż cały występ Trzyha. W trakcie koncertu ogłoszono konkurs freestyle’u. Na scenę wszedł człowiek z naszej ekipy, przyjaciel, ziom, reprezentant Sopotu i Karlikowa. I dosłownie rozniósł tą scenę, bezapelacyjnie wygrywając konkurs i deklasując rywali. Czułem dumę. Wszyscy czuliśmy.
W Lili Marlene a właściwie na dziedzińcu odbyła się też impreza o nazwie „Hip-hop przeciwko heroinie”. Był rok 2004. Impreza o szczytnym celu mająca na celu promowanie zdrowych postaw u młodych ludzi, była w gruncie rzeczy przeglądem hip-hopowej sceny Sopotu. Wystąpili bodaj wszyscy, którzy w tamtym czasie tworzyli w mieście. Wszystko działo się pod patronatem urzędu a nagłośnienie udostępnił BART. Scenę skleciliśmy sami używając do tego palet i przykrywając je starymi wyciągniętymi z piwnic dywanami. Przyszło mnóstwo ludzi. Gdy w zmierzchu i strugach deszczu pod ogrodowymi parasolami prezentowały się kolejne sopockie składy, każdy wiedział, że tak właśnie bije puls tego miasta. Że tak brzmi Sopot.
Klub osiedlowy PSM „Kolejarz”
Na koniec zejdźmy najniżej jak tylko się da. W underground tak czarny i podziemia tak głębokie, że pewnie już niewielu jest w stanie wyłonić z nich jakiekolwiek wyraźne kształty. W schowanym przed oczami przypadkowego przechodnia, wciśniętym między bloki osiedla „Kolejarz” przy 3 Maja baraku, prężnie działał niegdyś osiedlowy klub. Pełnił on funkcję świetlicy, z czego, trzeba to oddać, przez długi czas świetnie się wywiązywał. W budynku na etacie pracował opiekun, który miał tam nawet swoją kanciapkę a sam klub otwarte drzwi miał tak naprawdę dla wszystkich. Był ping-pong, piłkarzyki (przez jakiś czas rozgrywaliśmy nawet osiedlową ligę), planszówki i czajnik, w którym można było sobie zagotować wodę na herbatę.
Gdy coraz więcej chłopaków z Karlikowa w wieku lat około 14 zaczęło doświadczać nieprzebranej chęci do tworzenia muzyki, klub naturalnie musiał rozszerzyć wachlarz swojej oferty. Stał się więc salą prób. Akustyka baraku jest fatalna, ale młodych cieszyło, że w ogóle mają jakiekolwiek miejsce do spotkań i grania. Miejscówka, w której bezproblemowo można rozstawić bębny, gdzie jest prąd, żeby podłączyć wzmacniacze, jest sucho i ciepło. Na jakiś czas został więc „Kolejarz” punktem centralnym lokalnej sceny punkowej a jej przedstawiciele bardzo chętnie korzystali z przyjaznych podwojów osiedlowej świetlicy
Wszystko zaczęło mocno się rozkręcać a próby przyciągały ludzi. Do dziś nie wiem jak oni to robili, przecież nie było telefonów, internetu, żadnej informacji. Czy to były jakieś podprogowe odczyty wibracji w mieście? A co niektórzy docierali z dalszych dzielnic Sopotu. Już, już, tak dobrze idzie, w końcu trzymamy rytm, wreszcie to zaczyna siedzieć, gdy nagle słychać głuche walenie w drzwi. I trzeba przerywać granie, bo to przecież oni, ci znajomi znajomych, którzy znają przecież jakiegoś Przemka czy innego Maćka z jedynki. Tak gromadziła się publika. I wchodzili wszyscy. Same radosne twarze, było mocno, głośno i bardzo, bardzo energetycznie.
Z czasem sława „Kolejarza” zaczęła zataczać w mieście coraz szersze kręgi a do świetlicy ściągali coraz to nowi przedstawiciele kwiatu sopockiej młodzieży. Bywały popołudnia i wieczory, że przesiadywało tam po kilkanaście, jak nie więcej osób. Jednak wiecznie otwarte drzwi sprawiały, że niestety, ale nie zawsze trafiali pod jego dach młodzieńcy o nieposzlakowanej opinii i wysokiej kulturze osobistej.
Z czasem „Kolejarz” zyskał raczej sławę lokalnego gniazda wszelakiej patologii, niż miejsca o artystycznej proweniencji, kuźni, w której wykuwają się młode talenty. Famę miejsca, które sprzyja kreatywności oraz zwykłej świetlicy, w której można po prostu pograć w tenisa stołowego, przykryła aura miejsca zgromadzeń chuliganki.
Działalność muzyczna w klubie została przerwana w bardzo brutalny sposób. Pewnego feralnego dnia perkusję, którą zespół przechowywał w składziku obok sali, wynieśli narkomani. Zapewne w celu jej spieniężenia a z uzyskanych w ten sposób środków zakupu określonej ilości substancji odurzających. Zrobili to na wysokim stopniu bezczelności, w biały dzień, na oczach opiekunki świetlicowej. Ta i tak już dość zastraszona i zestresowana, bała się w jakikolwiek sposób reagować. Pieniędzy na nową perkusję nie było, zespół się rozpadł. Tak skończyła się muzyka na „Kolejarzu”.