Press "Enter" to skip to content

Sopockim szlakiem kasety magnetofonowej

W porządku, ok, jestem boomerem. Lata lecą nieubłaganie i w końcu musiało to nastąpić a ja, chcąc nie chcąc, zaakceptowałem taki stan rzeczy. Zresztą czeka to każdego, bo przecież „toczy koła czas”, jak śpiewała kiedyś pewna Agnieszka. Ot naturalna kolej rzeczy, taka sytuacja, i co zrobisz, jak nic nie zrobisz.

No więc jestem dziadkiem, i co? Ano nic, w ogóle mi to nie przeszkadza. Mało tego, mam się świetnie, jestem dumny i szczęśliwy. Cieszę się, że dane mi było dorastać w latach 90., w epoce wielkich zmian i towarzyszącej im euforii, w czasach otwierania się na świat i rozwijającego się wachlarza nowych możliwości. W latach wspaniałej, ikonicznej wręcz muzyki, teledysków na MTV, regularnego chodzenia do kina i na koncerty; w czasach, gdy zamiast telefonów posługiwaliśmy się wysoce rozwiniętą telepatią, ażeby móc się spotykać i spędzać wspólnie czas.

Strzępy pamięci

Nie ukrywam, że odczuwam głęboką nostalgię, gdy myślę o tamtych czasach. Widzę również, jak bardzo zmienił się mój Sopot – wiele rzeczy zniknęło bezpowrotnie a sporo miejsc zmieniło się tak, że obecnie są absolutnie nie do poznania. Głównym, wciąż jeszcze trwającym śladem przeszłości są przepiękne wspomnienia młodzieńczych lat. Ale zostało mi też kilka materialnych okruchów, rzeczy, które pozwalają ożywić na moment ducha tamtej minionej epoki.

Wystarczyło sięgnąć głębiej do szafki, aby wydobyć przedmioty, które były i zapewne pozostaną dla mnie i moich rówieśników, niekwestionowanym symbolem tamtych czasów. Mowa tu o kasetach magnetofonowych. Z okazałej kolekcji zostały tylko resztki. Kiedyś było ich znacznie więcej, obecnie ostało się około trzydziestu z liczącego pewnie grubo ponad setkę zbioru. Jej gros zniknął, wyparował gdzieś w ferworze walk, zapodział się na wertepach intensywnej podróży przez czas.

Sam nośnik też już dawno temu odszedł do lamusa. I właściwie nie ma ku temu żadnych powodów do zdziwienia. Bardzo daleki od ideału, szybko zużywający się – nigdy nie zapomnę, gdy po wielokrotnym odsłuchiwaniu, ze zgrozą odkrywałem, że moje ulubione dźwięki przykrywały się grubą warstwą szumów. Taśma niejednokrotnie wkręcała się w głowicę magnetofonu, ile czasu spędziłem na ręcznym prostowaniu i nawijaniu taśm z powrotem na rolki kaset…

Był jednak tani, bardzo poręczny (w porównaniu do płyt) i wygodny w użytkowaniu. No i słuchanie muzyki z kaset miało swój niepowtarzalny urok. Wiązały się z nim ściśle określone rytuały. Dwukasetowy magnetofon marki Sanyo, który dostałem od Taty, zajmował na moim biurku królewskie miejsce, to on był najważniejszy. Gdy już odrobiłem zadania domowe, siadałem przed nim z kubkiem gorącej herbaty, wciskałem przycisk „Play” i już odpływałem w swój wyjątkowy i niezrównany świat. Czekałem na tą chwilę cały dzień. Nie da się ukryć, że słuchanie muzyki z kaset czyniło z niego swoistą celebrę, nie do podrobienia w dzisiejszym cyfrowym świecie.

Upragniony skarb

Prawie całe kieszonkowe czy to, co dostałem od cioć i wujków z różnych okazji typu urodziny, przeznaczałem na taśmy z nagraniami swoich ulubionych zespołów. Uzbierać te kilkanaście tysięcy (tak, to było przed denominacją) i mieć w końcu w rękach wymarzoną oryginalną kasetę.

Bardzo często było to jednak niemożliwe. Dlatego niezwykle istotnym elementem tamtej rzeczywistości było pożyczanie kaset i w ekipie ciągle jakieś krążyły. Jeśli nie mogłem mieć „oryginałki”, to pożyczone taśmy przegrywałem na czyste. Robiłem to hurtowo, ulubioną muzykę musiałem mieć pod ręką. Zresztą nie tylko ja.

Jednak oryginalna kaseta z okładką to było to, co każdy chciał mieć. A nie było to wcale proste, bo raz, że pieniądze, a dwa, że nie wszystko było dostępne. Dlatego kolekcjonowanie i słuchanie muzyki wymagało pewnego wysiłku, było w pewnym sensie wyzwaniem. Kasety przeważnie były dostępne w sklepach, ale pamiętam, że kupowało się je też na różnego rodzaju stoiskach i bazarach, a nawet na stacjach paliw. W Sopocie istniało kilka miejsc, w których można było nabyć te upragnione skarby. Przejdźmy się na krótki spacer po nich.

Po schodkach

Gdy sięgam pamięcią, to chyba pierwszym miejscem, które odwiedzałem by kupować taśmy, był sklep znajdujący się pod adresem Sobieskiego 2. Lokal wciąż pełni funkcje usługowe i mieści się tam obecnie salon fryzjerski i kosmetyczny.

Kasety były tylko jednym z produktów znajdujących się w asortymencie sklepu, na pewno nie były jego głównym towarem. Nie pamiętam już, czy w stosunku do tego miejsca można było użyć określenia „sklep z muzyką” i raczej niewiele było w nim pozycji, których poszukiwałem i które mogłyby ewentualnie trafić w mój rodzący się muzyczny gust.

Jednak muszę o nim wspomnieć, ponieważ gdzieś w ’92 może ’93 nabyłem tam dwa albumy, które uznaję za fundamentalne w swojej muzycznej edukacji i które dały mi podwaliny w sposobie odbioru i obcowania z muzyką w ogóle. Pierwszy z nich to atomowy set Nirvany o wdzięcznej nazwie „Nevermind”, który już chyba w chwili premiery stał się klasykiem. Drugi, to najbardziej eklektyczne i nieokiełznane rockowe wydawnictwo dekady, dzieło Kalifornijczyków z formacji Faith No More o nazwie „Angel Dust”.

Oba albumy przesłuchałem setki razy, każdy dźwięk znałem na pamięć. Niektóre utwory wielokrotnie przewijałem, żeby móc ich powtórnie odsłuchiwać. Jakże świeżo i egzotycznie brzmiały te materiały. Wprost eksplodowały żywiołową energią i pasją, absolutnie wgniatały w fotel. Jakże osobliwe i dzikie było to granie. Mam wrażenie, że tamta muzyka miała w sobie coś, czego tak bardzo brakuje mi w dzisiejszej – totalną bezkompromisowość. Dziś, gdy muzyka stała się bardziej produktem niż sztuką, gdy każdy ignorant może… Ok, ale to nie o tym.

„Facet”

Drugim miejscem, o którym pragnę wspomnieć był sklepik mieszczący się w prowizorycznym pawilonie istniejących niegdyś kas biletowych SKM. W kanciapce w rogu swoją muzyczną świątynię prowadził pan, którego nazywaliśmy, może niezbyt wyszukanie, ale jakby inaczej – „Facetem”. Chodziliśmy więc po kasety do „Faceta”. Pomimo prowizorycznego lokalu, był to jednak sklep muzyczny z prawdziwego zdarzenia. Taśmy stanowiły główny towar, ich dziesiątki stały na specjalnych półkach, równo poukładane frontami do widza i posegregowane gatunkowo. Pokrywały całe ściany pomieszczenia, często były to wydawnictwa niedostępne nigdzie indziej.

Początkowo brzmienia, które nas interesowały były tylko ułamkiem oferowanych przez sklepik albumów. Z czasem, gdy „Facet” zauważył, że ma duży popyt na wydawnictwa punkowe, diametralnie odmienił swój asortyment. To u „Faceta” nabyłem część dyskografii „Dezertera”, w tym dwie najważniejsze dla mnie płyty zespołu: „Kolaboracja” i „Wszyscy przeciwko wszystkim”. Surowy, szybki, drapieżny a momentami nawet eksperymentujący z psychodelią, „Dezerter” tamtych czasów, to było coś absolutnie genialnego. Do tego mocno anarchizujące, chwilami wręcz zahaczające o nihilizm i totalną kontestację teksty, dawały mieszankę, która nie mogła pozostawiać obojętnym. Zespół wrzucał trzeci bieg i przestawiał  rzeczywistość na inne tory.

U „Faceta” kupiłem też sporo twórczości pana Staszewskiego oraz kilka polskich wydawnictw, nazwijmy je dzisiejszym językiem, bardziej mainstreamowych. Jednak najważniejszy był punk. Sklepikarz zaczął sprowadzać tego naprawdę dużo. Wkrótce polski punk stanowił większą część gatunkowego asortymentu tego miejsca, a sam „Facet” był tak obeznany w temacie, że można było z nim rozmawiać o tej muzyce, chętnie też doradzał i sugerował zakupy.

Powoli nadchodziło jednak przesilenie. Niezwykła popularność ruchu punkowego spowodowała, że nowe kapele wyrastały, jak grzyby po deszczu. Ich poziom był coraz niższy, niektórych rzeczy, które lądowały w moim „Sanyo”, aż żal było słuchać. Ruch opierający się w głównej mierze na muzyce zaczął zjadać swój własny ogon. To musiało się źle skończyć, ale to temat na inny artykuł.

B12

Miejscówkę w podwórzu przy ul. Boh. Monte Cassino 29 prowadzili przedstawiciele lokalnego środowiska anarchistycznego. Oprócz kaset z muzyką w sklepie można było nabyć ubrania, głównie t-shirty, ziny (m.in. słynną Mać Pariadkę) a także różnego rodzaju gadżety, typu naszywki itp.

Choć miejsce kusiło, ponieważ oferowało nagrania niemożliwe do zdobycia w żadnym innym miejscu, to jednak wchodząc tam, zazwyczaj czułem się bardzo niekomfortowo. Może wynikało to z racji wieku, byliśmy bardzo młodzi, mieliśmy po 14-15 lat, a to byli przecież wyjadacze. Zawsze miałem wrażenie, że sprzedający, czy inne osoby przebywające w tym sklepie patrzyły na mnie z góry, z pewną dozą politowania.

Dziś z perspektywy czasu myślę, że była w tym jakaś pretensjonalność i napuszenie, coś całkiem sprzecznego z punkowymi ideałami równości i harmonii. Ten zaangażowany odłam ruchu, tak wyraźnie stawiający się w kontrze do niezwykle popularnego nurtu „jabolowo-defekacyjnego” i tak mocno go piętnujący, nie zauważał, że sam również zaczął strzelać sobie w stopy. Skupiony na wewnętrznej walce musiał w końcu się wypalić. Fala niezwykłej popularności punka szybko opadła i już w drugiej połowie lat 90. cały ruch ze swoją subkulturą i muzyką powędrował do niszy.

Jednak bez wątpienia B12 było miejscówką kultową i jedyną w swoim rodzaju. Aż dziw bierze, że w sieci nie znalazłem ani jednej wzmianki na temat tej sopockiej mekki undergroundu. Jestem więc pierwszy. I dziękuję. To B12 dało mi Post Regiment, Apatię, Włochatego, Alians, Będzie Dobrze, Rebelianta, Ewę Braun i wiele, wiele innych. To miejsce stanowi kawał najnowszej historii Sopotu, więc cieszę się, że mogłem ruszyć synapsy, spróbować coś sobie przypomnieć i napisać o nim choć parę słów. Sam sklep przeniósł się w późniejszym czasie na ul. Czyżewskiego, ale nie funkcjonował tam długo i zakończył działalność.

***

Jako szczęśliwy nie-posiadacz telewizora dużo słucham radia. W Trójce trafiam czasem na audycje niejakiego Ciechańskiego Łukasza. Prezenter z lubością ironizuje wygłaszając, co rusz jak mantra frazę, że „kiedyś to byli czasy, a teraz to nie ma czasów”. Przyznaję, że wywołuje to uśmiech, ale może tak już po prostu jest. Tęsknimy za młodością i tyle. A za dziesięć lat, o ile Pan Bóg pozwoli, w stosunku do dzisiaj też może wygłoszę z nutką nostalgii w głosie tezę, że „kiedyś to byli czasy”.

I zostanę już boomerem. A muzyki, choć aktualnie słucham jej głównie ze streamów, nie porzucę. Aha, postanowiłem swoje boomerstwo zaakcentować jeszcze mocniej, pójdę wstecz o krok dalej. Mianowicie, w zanadrzu wciąż pozostaje ogromna, odziedziczona po Tacie kolekcja płyt winylowych. Gramofon, wzmacniacz i głośniki też są. Także z pozycji kasetowego dziadka pozdrawiam serdecznie wszystkich melomanów.

Spread the love